Ultramaraton śladem Mikołaja

Kochamy biegać we Wrocławiu

Ultramaraton śladem Mikołaja

10 grudnia 2013 Relacja 6

Ilość biegów zaplanowanych od 6 do 8 grudnia postawiła przed wieloma biegaczami podstawowy problem – które z nich wybrać, skoro w większości przypadków, nie możemy wziąć udziału we wszystkich. W perspektywie mieliśmy aż 5 biegów, w tym trzy w niedzielę. Dodatkowym argumentem do ewentualnej zmiany planów okazał się wiatr, z powodu którego jeden z biegów (7 grudnia) ostatecznie został przeniesiony.

W moim przypadku bieg organizowany 6 grudnia nie wchodził w grę ponieważ byłem wtedy w pracy, w związku z czym w kręgu zainteresowań pozostał najtrudniejszy orzech, czyli wspomniana niedziela. Trzy biegi, niewielka luka czasowa pomiędzy nimi, a przy tym wielka chęć żeby wystartować we wszystkich. Na Facebooku wywiązała się dyskusja dotycząca logistycznego aspektu mikołajowych biegów, w trakcie której padła propozycja, że jeżeli ktoś chciałby wziąć udział w więcej niż jednym biegu, to może najwygodniej będzie między nimi przebiec. Oczywiście potraktowałem to jako żart i dalej myślałem o tym, gdzie zostawić samochód, jak go potem odebrać itd.

Na drugi dzień przeszła mi jednak przez głowę myśl, że może to nie takie głupie. Między Laskiem Osobowickim, a Stadionem Olimpijskim jest co prawda dobrych parę kilometrów, ale i czasu na bieg będzie sporo, ponieważ organizatorzy zBiegiemNatury poszli biegaczom na rękę i przenieśli swój bieg na wcześniejszą godzinę. Kilka dni przelotnego myślenia na ten temat, sprawdzania mapy, wyliczania kilometrów i ostatecznie – w sobotę wieczorem – uznałem, że w sumie da się na luzie przebiec wszystkie trzy biegi (łącznie ze sztafetowym na Placu Solnym). Co więcej, żeby wyeliminować problem samochodu, najwygodniej będzie pobiec prosto z domu i na koniec w ten sam sposób wrócić.

Trasa wyglądała więc następująco: z Oporowa trzeba dolecieć na godzinę 10:00 do Lasku Osobowickiego, po przebiegnięciu 5 km (zBiegiemNatury), trzeba było dostać się na Plac Solny, tam zrobić kilka symbolicznych okrążeń, następnie zdążyć na 12:30 na Stadion Olimpijski, gdzie czekała na mnie dyszka, a potem powrót ze Stadionu Olimpijskiego na Oporów. Google Maps wyliczało całą zabawę na ok. 50 km i, jak się ostatecznie okazało, obliczenia były słuszne.

Ulubiony temat mediów – Orkan Ksawery, na szczęście dał sobie spokój i w niedzielę o 8:30 zacząłem całą zabawę. Dałem sobie sporo czasu na dobiegnięcie na Osobowice, bo ostatnim razem była spora kolejna do zapisów na bieg zBiegiemNatury, a mi zależało na uniknięciu wszelkich opóźnień. Ostatecznie byłem tam pół godziny za wcześnie, a przed samym Laskiem Osobowickim dołączył do mnie Andrzej, który dzień wcześniej skontaktował się ze mną na Facebooku, pytając czy wyzwanie jest aktualne :). Odebranie numeru trwało chwilę i pozostał problem utrzymania ciepła ciała, więc wziąłem udział w masowej rozgrzewce, po której ruszyliśmy na trasę. Pierwsze dwa kilometry biegłem powoli, bojąc się o niepotrzebną stratę energii, ale potem już mnie poniosło i ostatecznie na mecie nie miałem dramatycznego czasu.

Rogalik i dwie szybkie herbaty później byliśmy już w drodze na Plac Solny. W międzyczasie dołączył do nas Damian, który też wybrał taki sposób przedostania się do centrum na bieg sztafetowy. W trójkę biegło się bardzo luźno. Większość biegaczy to gaduły, a tematów do rozmowy zawsze znajdzie się mnóstwo. Zanim dotarliśmy na miejsce miałem już za sobą dystans ponad połowy maratonu, ale nadal czułem się jak młody bóg.

Na Placu Solnym szybka rejestracja w namiocie i już mogliśmy przejąć pałeczkę i dołożyć swoje trzy grosze do charytatywnego biegu na 100 km. Świetna atmosfera, dobry posiłek i ładny dyplom na pewno umiliły bieg wszystkim, którzy wzięli udział w tym wydarzeniu. Jak się okazało 100 km pękło jeszcze podczas pierwszej godziny, a ostatecznie zostało do godziny 14:00 zwielokrotnione ku radości organizatorów i samych biegaczy. Mam nadzieję, że na wrocławskiej mapie pojawi się więcej biegów o takiej ciekawej formule! Dwa oddechy i miskę ryżu późnej leciałem już z samym Andrzejem ku Stadionowi Olimpijskiemu. Na tym etapie pojawiały się już pierwsze oznaki zmęczenia. Taki szarpany bieg, z różnymi tempami i po różnych nawierzchniach, dodatkowo z plecakiem i czapą mikołaja, potrafi dać w kość mocniej niż długi dystans, ale przebiegany „na raz”. Po dotarciu na Stadion mieliśmy około 20 minut na odebranie numerków i ogarnięcie się. Na tym etapie wspólna część biegu niestety się zakończyła, ponieważ Andrzej planował zakończyć zabawę po dyszce na stadionie, co jednak jest sporym osiągnięciem biorąc pod uwagę jego staż. Ja chwilę między odbieraniem numerka, a startem, przeznaczyłem na przebranie się. Suche ciuchy to jednak dobra sprawa podczas tak długiego biegu w warunkach zimowych – w plecaku miałem bluzę, kurtkę i czapkę na zmianę – po ich założeniu poczułem, że mimo zmęczenia to wszystko może się udać.

Nadzieję rozwiała jednak dyszka na wałach. Przed samym startem wyłączył mi się zegarek i już wiedziałem, że nie uda się zebrać całego biegu na „jednej sesji”. Straciłem kilkaset metrów zanim złom zaskoczył na nowo i mogłem już odliczać trasę i sprawdzać tempo. Nie wpłynęło to najlepiej na moją motywację. Na dodatek zaczął prószyć śnieg (śnieg w zimie? Kto to widział?!) i nawet świąteczne piosenki na iPodzie nie zdołały poprawić mi humoru. Niemniej kuśtykałem szybciej niż mogłem tego oczekiwać i znów czas na mecie nie był dramatyczny.

Na finiszu czekał na mnie czekoladowy mikołaj, który został wchłonięty niemal automatycznie, doczłapałem się do ławki i zacząłem myśleć nad sensem istnienia. Za mną było już 38 kilometrów i przestałem czuć się jak młody bóg. Wypiłem parę łyków wody i uznałem, że jak nie teraz, to nigdy. Ruszyłem w drogę powrotną na Oporów. Początkowo musiałem wyglądać tragicznie, ale z czasem złapałem dobry rytm biegu i kierując się na najważniejsze punkty na trasie (Most Grunwaldzki, Renoma, Plac Legionów, FAT, dom) dotarłem w końcu do kresu podróży.

50 km, litr wody, dwie herbaty, batonik, trochę ryżu i czekoladowy mikołaj. Trochę niedużo jedzenia jak na parę godzin w prasie odbiłem sobie w ciągu dnia, wciągając wszystko co było pod ręką. Nogi do tej pory nie są w pełni sprawne, a jeszcze w niedzielę, w kinie, złapał mnie taki skurcz w obu, że ledwo powstrzymałem ryk ranionego lwa.

Jak wspominałem już kiedyś w jednym z tekstów – choć to brzmi banalnie, to bieganie na prawdę siedzi w głowie. Fizycznie jesteśmy w stanie znieść znacznie więcej, niż nam się wydaje. Gdyby ktoś jeszcze niedawno pokazał mi trasę, którą pokonałem na mapie, może zgodziłbym się spróbować przejechać ją rowerem, ale w życiu pokonać na nogach. Tymczasem okazało się, że da się taki dystans przebiec nawet bez specjalnego przygotowania i można się takim nieformalnym sukcesem cieszyć bardziej niż pucharem czy medalem z zawodów. Polecam i Wam wymyślać sobie takie małe wyzwania – może w następnym pobiegniemy razem?