Maraton Zielone Sudety

Kochamy biegać we Wrocławiu

Maraton Zielone Sudety

1 października 2015 Relacja 2
Maraton zielone sudety

Tegoroczny maraton Zielone Sudety był moim dziesiątym startem na dystansie maratońskim ( lub dłuższym). Czy powinienem zaplanować z tej okazji jakieś fajerwerki? Nie wiem. Jednak najwyraźniej zaplanował je mój organizm, bo zaczęło się od tego, że ładnych parę godzin poprzedzających start spędziłem na tzw. „tronie” ze względu na kłopoty żołądkowe.

Swoją drogą to ciekawe, że w tygodniu pochłaniam masę niezbyt zdrowych rzeczy i problemów nie ma, a im bliżej startu, tym odżywiam się niby zdrowiej i w efekcie wzrasta prawdopodobieństwo kłopotów… W każdym razie czułem się niezbyt rewelacyjnie, więc nastawiłem się na robienie fotek z trasy i opis samej imprezy, znaczy co było fajne, a co nie. Czyli trochę inaczej niż we wcześniejszych relacjach, bo ileż można pisać o walce z ekstremalnie trudną trasą ( bo jam taki heros, co to jeno najtrudniejszych wyzwań się podejmuje ), że tu i tam było pod górkę, że izotonik był w nieporęcznym kubeczku, że trasę źle zmierzono, bo mój GPS jest najfajniejszy na świecie i lepiej wymierzy długość półki w domu, niż metrówka z Ikei, a co dopiero długość trasy. Więc ile w kółko o tym można? No i mam złe wieści – bieg miał dla mnie na tyle nieoczekiwany przebieg, że znowu będzie o tym samym. Jak kogoś poprzednie relacje znudziły, to od razu może przejść do ostatniego akapitu. Albo założyć buty i iść pobiegać – to jest zawsze dobre zajęcie.

Ze względu na osłabienie po nocce plan był taki: tydzień po Zielonych Sudetach jest Górski Półmaraton Ślężański, więc 20km polecę jakby to był półmaraton. Będzie solidny trening przed GPŚ, a potem spacerek, fotki itd. Pakiet odebrany, ze znajomymi pogadane, lecimy. Na początek dla śmiechu wyrwaliśmy z kolegą Adamem do przodu, jeszcze coś mi krzyknął w stylu „no dawaj, jedyna okazja być liderem maratonu”, więc ze 20 metrów byłem na czele. 😀 Potem już było na poważnie, więc biegnę swoim tempem i powoli wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Szybko docieramy do bardzo „lubianego” przez zawodników K2 i zaczyna się to, co w tym biegu najfajniejsze – dające srogo w kość podejście. To jest w ogóle specyfika tego biegu: jest on dość łatwy technicznie, podłoże jest przyjazne dla stóp – ot przyjemne leśne ścieżki, taka ubita ziemia, po bokach trawa. Ale deniwelacje na krótkich odcinkach trasy bywają naprawdę konkretne. W każdym razie po K2 mamy serię krótszych zbiegów i podbiegów, oczywiście z reguły dość stromych. Na jednym z tych zbiegów zaliczam chyba pierwszą w „karierze” glebę. Nagły uślizg stopy i wylądowałem na siedzeniu – zacząłem więc biec ciut ostrożniej. Drugie konkretne podejście to Ruprechticky Spicak – piękne widoki, ale czas na takie atrakcje będzie później, pierwsze 20 km ma być ogień. Stromy zbieg i druga gleba, identyczna jak pierwsza. I na tym skończyło się moje rumakowanie na zbiegach – teoretycznie mojej najmocniejszej stronie. Czyli dalej lecę równo, dość szybko, ale bez szału.

Sił starczyło tylko na jakieś 17 km, do drugiego bufetu. Od tego momentu zaczął się truchcik. Pomyślałem sobie, że dobrze by było dotrzeć w miarę szybko na Jeleniec, stamtąd trasa w miarę łatwa – pomijając Waligórę i króciutkie, ale masakrycznie strome podejście jakieś 2,5 km przed metą ( w zeszłym roku jak je zobaczyłem to pomyślałem coś w stylu: „no bez jaj, to nie może być prawda” – otóż była ). Także zacząłem się przemieszczać w swoim standardowym stylu – pod górkę spacer, po równym i z górki truchcik. Bezproblemowo, ale niezbyt szybko przebrnąłem kolejne 8 km i od Łomnicy zacząłem najdłuższą wspinaczkę na trasie – na Jeleniec. Nawet nie przypuszczałem, że tutaj zacznie się prawdziwa zabawa.

Na samym początku podejścia powoli wyprzedził mnie jeden zawodnik – ja szedłem, on biegł. Niby biegł, ale widać było, że ma dość, bo ewidentnie lekko się zataczał ze zmęczenia. W pewnym momencie oddalił się dość znacznie ode mnie ( zatrzymałem się by zrobić jakieś zdjęcie ), ale od połowy podejścia zacząłem się do niego zbliżać. Z drugiej strony zaczęła mnie doganiać koleżanka – pomyślałem, że jeśli nie dogoni mnie przed szczytem, to tam na nią zaczekam i kawałek polecimy dalej. Fragment z Jeleńca do Andrzejówki bardzo fajny, więc jest szansa, że dam radę utrzymać tempo Ani, która w tym momencie była na trzecim miejscu w klasyfikacji kobiet. Mijamy Skalne Bramy, skręcamy w lewo – w kilkusekundowych odstępach słabnący zawodnik, za nim ja, za mną Ania. Skręcamy w lewo i zaczynamy zbiegać fajną ścieżką. Wyprzedzam poprzedzającego mnie zawodnika i po paruset metrach w głowie zapala się ostrzegawcza lampka: wspinaczka na Jeleniec, a my biegniemy w dół? Coś tu nie gra.

Zatrzymuję się. Dogania mnie Ania – pytam czy ma mapę od organizatora. Nie ma. I pognała dalej. Za chwilę zatrzymuję zawodnika, który jeszcze przed chwilą biegł przede mną. Ma mapę, ale mówi, że dobrze biegniemy. Na szybko zerknąłem na tą mapkę – chyba faktycznie jest dobrze. No to lecimy. Ale po paru chwilach doganiam Anię. Zatrzymała się, bo stwierdziła, że od dawna nie ma oznaczeń trasy. Robimy szybką naradę i decydujemy się zawrócić. Gdy wracamy dobiega do nas grupka czterech biegaczy. Mówię im, że na tej dróżce nie ma oznaczeń, poza tym powinniśmy wspinać się na Jeleniec, a nie zbiegać w dół. I od razu przeprosiłem ich jeśli to ja się mylę, i to jest właściwa droga. Zawracają. Jak dobiegamy do feralnego zakrętu w lewo, to widzimy, że była jeszcze dróżka pod górę, akurat wspinała się po niej nasza znajoma Edyta. Na dróżce tyle oznaczeń, że ślepy by dostrzegł. Ale wcześniej zamiast się skoncentrować i pilnować tychże oznaczeń, to pognałem za zawodnikiem, który biegł przede mną. L Uświadomiłem sobie też, że o tym miejscu mówiono też na odprawie przed biegiem. Pal sześć te moje kilkanaście minut w plecy, bo o nic nie walczę. Ale za mną pobiegła koleżanka, która walczyła o podium i która była pewna, że dobrze biegnę ( w końcu znam trasę, przerobiłem ją w 2014! ). I przeze mnie to podium jej ucieknie.

W ciągu kilku sekund przelatuje przez moją głowę milion myśli. Przypomina mi się mój zgon na debiutanckim maratonie, gdzie odpuściłem już próbę złamania czterech godzin, a nagle cztery kilometry przed metą trafiłem na jakąś kobiecinę, która puszczała z okna zapętlony tekst-frazes: „dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą”. I wtedy powiedziałem sobie w duchu: „Nie! Nie poddam się! Nie teraz!”. Wtedy to były moje najszybsze 4 km na całej trasie, choć fizycznie czułem się beznadziejnie. I jakimś cudem cel osiągnąłem. Teraz też stwierdziłem, że może nie mam siły, ale mam motywację – pomóc Ani, na ile się da, w powrocie na trzecie miejsce. O jej motywację się nie martwiłem. Podchodzimy szybko, w chwil parę zostawiamy za sobą Edytę, oraz ten nasz mały peletonik, który przed chwilą zawróciliśmy z niewłaściwej trasy. Ciężko na podejściu złapać oddech, ale mówię Ani: „ciśniemy, damy radę, teraz będzie dobry fragment, żeby biec szybko. Przed Andrzejówką będziemy biec po łące – widać duży fragment trasy, będziemy wiedzieć, ile musimy nadrobić. Potem Waligóra – wcześniej jest punkt z wodą, powiedzą nam która jesteś, a na podejściu ludzie będą zdychać i zatrzymywać się. Tam wszystko odrobimy”. Dodam, że święcie wierzyłem w to co mówię, choć niespecjalnie czułem się na siłach biec. Niestety Ania wyglądała na trochę podłamaną, ale szybko docieramy na szczyt Jeleńca i stamtąd ogień! Po paru minutach mijamy jakichś turystów, pytam kiedy biegła poprzednia dziewczyna – „jakieś pięć minut temu”. Spoglądam na Anię i już nie widzę załamki, tylko masę determinacji. I wstępują we mnie kolejne siły. Damy radę, nie ma innej opcji!

Przez następnych kilkanaście minut lecimy bardzo szybko. Część trasy jest odsłonięta i mamy czołowy wiatr, więc staram się biec przed Anią tak, żeby był on dla niej jak najmniej uciążliwy. Wyprzedzamy iluś zawodników – niestety sami faceci. Dopiero na łące przed Andrzejówką zauważam parkę z kijkami. Jeszcze przyspieszamy i przed schroniskiem ich wyprzedzamy. Za chwilę docieramy do punktu nawadniania. Pytam, która jest Ania – trzecia. Tak jest! Ale euforii zero, bo dziewczyna z kijkami ewidentnie nie odpuszcza. Zaczynamy podejście na Waligórę, miejscami wspinam się na czworaka, byle do przodu, byle się nie zatrzymywać ( w zeszłym roku miałem na tym podejściu z pięć postojów ). Ania na twarzy wręcz zielona, ale twardo ciśniemy pod górę. Kijkarze tuż za nami. Wtedy myślę, że zbieg będzie kręty i wąski, więc oni z kijkami będą mieli ciężej – jest szansa uciec. A jak stracą nas z oczu, to raczej odpuszczą. Docieram ledwie żyw na szczyt Waligóry. Po paru sekundach melduje się Ania i ruszamy ciężki truchtem w dół. Co chwila się oglądam i okazuje się, że dziewczyna za nami musi się zatrzymać i odpocząć. No to ogień! Dobre 2-3 kilometry ciśniemy prawie nie odzywając się do siebie. Co jakiś czas zerkam do tyłu – za nami nikogo, jest dobrze.

zielone sudety

Jakieś dwa kilometry przed Sokołowskiem zwalniamy i zaczynamy więcej rozmawiać. Mówię Ani, że mamy to – doszliśmy tamtą parkę bardzo szybko, raczej się nas nie spodziewali. Równie szybko zostawiliśmy ich za sobą, a to powinno odebrać im wszelką motywację do pogoni. Humor się poprawia, trochę się rozluźniam i wtedy dociera do mnie jak bardzo jestem wykończony i głodny ( dodam, że eksperymentalnie na trasę wziąłem tylko pas z dwoma małymi bidonami i wafelka, którego pożarłem przed Skalnymi Bramami ). Biegnie mi się bardzo źle, brzuch boli – wcześniej o tym nie myślałem. Coraz częściej zostaję za Anią, a pogoń przychodzi mi z wielkim trudem. Nie chcę jej opóźniać, bo jednak lepiej nie ryzykować. Na ostatnim bufecie w Sokołowsku mówię jej, żeby leciała dalej. Ja już nie mam siły, więc resztę trasy przejdę. Zjem sobie bułeczkę, wypiję wodę, relaksik – jak to mawiają: murzyn zrobił swoje. J Jeszcze chwilę rozmawiamy i rozstajemy się – na koniec Ania o mało nie gubi trasy, ale zawracam ją na właściwą ścieżkę. Para z kijkami dogania mnie po jakichś dwudziestu minutach od bufetu, więc jest ok. Mam ich w zasięgu wzroku do ostatniego małego podejścia tuż przed metą, Ania pewnie daleko, będzie podium w K-Open. J

Wybiegam z lasu, jest jakieś 2 km do mety, jakiś znany mi z widzenia gość robi zdjęcia. Przystaję i dla pewności pytam ile dziewczyn przebiegło.

– Cztery.

– Super, koleżanka będzie trzecia.

– Nie, będzie czwarta.

– Ale ta co przed chwilą przebiegła to nie moja koleżanka, tylko ta wcześniejsza.

– No i ta wcześniejsza zgubiła trasę.

( Skąd on o tym wie? ) – Jak to – zgubiła trasę?

– Tu są pomarańczowe chorągiewki przy trasie, a ona pobiegła tam ( pokazuje, widać biegnącą sylwetkę ), gdzie lotniarze oznaczali lądowisko ( faktycznie, tam też widać pomarańczową chorągiewkę ).

– O cholera, lecę pomóc!

I pobiegłem. Ale po jakichś dwustu metrach odpuściłem moją szaleńczą pogoń – Ania wróciła już na właściwą trasę, ale była daleko przede mną i widać, że biegła szybko. Dziewczyna z kijkami jeszcze dalej i widać, że też ostro zasuwa. Jednak nie będzie happy endu. L Z jednej strony pomyślałem, że te parę kilometrów, które przebiegliśmy razem, to była świetna walka, masa emocji. No i pierwszy raz walczyłem o coś więcej, niż dotarcie do mety. Walczyłem o miejsce – nie swoje, ale jednak. Super uczucie. Z drugiej – na koniec i tak porażka. Powłócząc nogami jakoś bez entuzjazmu dowlokłem się do mety, dostałem medal, zamieniłem z Anią parę słów i cóż … Dla mnie bieg przeszedł do historii.

Tak prawie na koniec parę słów na temat samej imprezy. Zielone Sudety to bieg dość kameralny – zarówno w zeszłym, jak i w tym roku wystartowało niewiele ponad siedemdziesiąt osób. Na trasie nie ma tłoku, za to jest sporo miejsc, z których widoki są po prostu przepiękne. Trudno się tutaj nudzić także ze względu na kilka bardzo wymagających podejść. Pięć dość skromnie zaopatrzonych bufetów uważam za wystarczającą ilość ( dodam, że pod tym względem jest poprawa w stosunku do 2014 roku – były 4 bufety i na przedostatnim brakowało wody ). Szkoda tylko, że bułeczki na ostatnim nie były tak dobre, jak w zeszłym roku – teraz takie zwykłe sklepowe drożdżówki. Oznaczenia trasy – moim zdaniem też wystarczające, zresztą przed biegiem była odprawa, były opisane wszystkie newralgiczne punkty. W zeszłym roku słuchałem uważnie i na trasie problemów nie miałem. W tym – zamiast słuchać, a potem uważać na biegu – gadałem ze znajomymi, a potem myślałem chyba o niebieskich migdałach, w efekcie pomyłka, dodatkowe kilometry – zresztą o tym była większa część relacji. W każdym razie organizacja dość dobra, oznaczenie trasy również, wpisowe jak na nasze warunki niewysokie, no i przepiękna trasa – jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to za rok melduję się ponownie na starcie!

Co do mego występu – zeszłoroczny czas poprawiony o ponad 34 minuty, a zrobiłem prawie dwa kilometry więcej. Czyli nie było źle. Ale co najważniejsze – przez te kilka kilometrów, w pogoni za trzecim miejscem w K-Open poczułem się jak jakiś … sportowiec ( niesamowite, prawda? ). Dotychczas byłem biegaczem-amatorem, co to sobie czasem gdzieś wystartował zupełnie bez spiny. I przyznam, że to chwilowe bycie sportowcem bardzo mi się spodobało. I dało mi masę motywacji do dalszych treningów. Więc kto wie – może kiedyś będzie relacja z mej walki o podium? J Sam w to póki co nie bardzo wierzę, ale czas pokaże. J Na razie mogę cieszyć się wynikami znajomych ( tutaj: Ania, Edyta i Adam – wszyscy na najwyższym stopniu podium w swoich kategoriach wiekowych, GRATULACJE! ). I podziękować Ani za wspólną walkę na trasie – WIELKIE DZIĘKI, BYŁO SUPER! Wszystkich zachęcam do startu w Mieroszowie za rok. Co prawda bunkrów nie ma, ale też jest … fajnie. 😉