Sudecka Setka – relacja

Kochamy biegać we Wrocławiu

Sudecka Setka – relacja

22 czerwca 2015 Relacja 0

Miał być start treningowy, a wyszła zajezdnia. Ale po kolei….

Zaplanowaliśmy sobie przebiegnięcie Boguszowskiego Maratonu bez spiny, w ramach konkretnego rozbiegania przed Maratonem Gór Stołowych.
Już na miejscu Grzesiek stwierdził, że do trzydziestego kilometra musimy dobiec w trzy godziny, bo te początkowe górki straszne nie są, a potem to już ostatnia prosta ( podejście na Chełmiec ) to można zobaczyć ile będzie siły i spróbować pocisnąć w dobrym tempie – pomyślałem, że chłop urwał się z choinki, przecież ja płaskie 30 km raz zrobiłem minimalnie poniżej 2:40 i to było maksimum mych możliwości. A tu góry, postoje na bufetach … Dobra, niech sobie chłopak żyje w świecie fantazji i urojeń 😉

Numer odebrany, makaron w knajpie przy Rynku zaliczony ( przepyszny ), kawa w tejże knajpie również ( pani kelnerka: „zrobić panu taką, żeby łyżka stała?”, ja: „no chyba pani żartuje”. Otóż nie żartowała ). Jeszcze na parkingu fajna pogawędka z ekipą z MKB Semper Humilis – świetny humor „setkowiczów” na pewno dodał poweru, podobnie jak spotkanie tuż przed startem z wujkiem ( lat 81, zajął ostatnie miejsce na dystansie 42 km, ale każdemu życzę jego formy w tym wieku ). Żółwik, wystrzał i lecimy!

Rundka po mieście poszła bardzo szybko, lecimy jakby to miała być dyszka, a nie maraton. Ale bieg miły, lekki i przyjemny skończył się dość szybko – raz, że zaczęło się krótkie, ale dość strome podejście na Mniszek. Dwa – okazało się, że baterie w czołówce Grześka są dość słabe ( oczywiście zapasowych nie miał – ja owszem, ale dość stare ) i równie dobrze mógł z sobą zabrać jakiś konkretny znicz lampionowy, zapałki i zapas wkładów – efekt pewnie byłby lepszy. Zaproponowałem, żeby wziął mój telefon z przyzwoitą latarką, ale nie chciał. Jakby kłopotów było mało – coś tam zepsuło mu się w mocowaniu i przez cały bieg czołówka wędrowała – a to była na głowie, za chwilę w ręce, potem na brzuchu – w każdym razie udało jej się pokonać swój własny maratonik. Na szczęście warunki pogodowe świetne i humory cały czas nam dopisywały, tempo udawało się utrzymać niezłe i w efekcie pierwsze 10 km robimy w 58:20.

Kilometr dalej zaczynają się poważniejsze schody – niby biegnie się przyjemnie przez pola, fajny lekki wiaterek, chwilami w oddali widać światła okolicznych miejscowości, po prostu cudnie. Ale Lipa stwierdza, że boli go lewa noga. Chwilę wcześniej odezwało się moje prawe udo i zaczynam czuć spory dyskomfort. Cóż – w sumie mamy jedną lewą i jedną prawą nogę sprawną, więc czym się przejmować? Nie zwalniamy, dla zabicia czasu i kolejnych kilometrów gadamy o różnych rzeczach ( biedny Grzesiek skazany na kolejne opowieści młodego ojca o dziecku, nie wiem jakim cudem to wytrzymał ), szybko zaliczamy pierwsze podejście na Trójgarb, drugi bufet ( na pierwszym parę łyków wody prawie bez zatrzymywania ) – półtora kubka wody i już Grzesiek mnie pogania: „bierz bułkę i idziemy, szkoda czasu”. Wciągamy więc po słodkiej bułce maszerując, a potem dalej ogień! Lipa mówi, że mamy średnie tempo powyżej 6:00/km, więc trzeba nadrabiać. Na tym fragmencie gadamy już trochę mniej – jest z górki, staram się oświetlać drogę nie tylko sobie, ale również koledze i jakoś udaje się nadgonić – drugą dyszkę robimy w godzinę i 20 sekund, także sumarycznie po 20 km mamy czas 1:58:40. Czyżby plan Lipy był realny?

Za półmetkiem zaczyna się drugie podejście na Trójgarb. Jest dość łagodne, ale noga boli mnie już konkretnie, więc droga pod górkę jest dla mnie pretekstem by przejść do marszu. W trakcie wciągamy na spółę puszkę coli, kawałek dalej jest kolejny bufet – ciepła i baaaardzo słodka herbata daje niezłego kopa, znowu buła w rękę i po skonsumowaniu biegniemy dalej. O ile w pierwszej części dystansu często byłem na czele naszej grupki ( jeśli dwie osoby można nazwać grupką ), to teraz coraz częściej biegnę za Grześkiem. Na krótszych podejściach zostaję trochę z tyłu i Grzesiek musi czekać. Na zbiegach delikatnie pogania ( „jest szansa”, „dobry czas”, „stary, ale jesteś koń, dajesz radę! Super!” ), ale u mnie zaczyna się zjazd – noga boli, ale przestaję o niej myśleć, bo bardziej zaczyna boleć brzuch – cholera, powtórka z zeszłego roku ( wtedy od 18 km wizytowałem krzaki ), szlag by to … Postanawiam, że spróbuję dotrzeć do mety bez postoju. Szczególnie, że mijamy kolejny bufet – tutaj tylko kubek wody – i zaczynamy ostatnią wspinaczkę, tym razem Chełmiec. Potem tylko z górki. W stosunku do planu Grześka mamy niedoczas – trzecia dziesiątka zrobiona w 1:07:15, razem po 30 km – 3:05:55.

Początek wspinaczki na Chełmiec, bardzo łagodnie pod górę, a ja praktycznie od początku idę. Grzesiek trochę pogania, ale odmawiam biegu – czuję się naprawdę źle, a poza tym niedługo będzie spore wypłaszczenie, a nawet fragment, gdzie jest lekko w dół i ten odcinek trasy dość dziarsko ( jak na mój stan ) biegniemy. Jak już zaczyna się „właściwe” podejście to czuję się kompletnie zajechany. Lipa mówi, żebym zbierał siły i starał się podbiegać, ale bez przesady ( „żebyś się nie zajechał … jak nie dajesz rady, to spokojnie i tak będzie super czas” ). I tak mija parę kilometrów: maszerujemy, ja od czasu do czasu mówię: „to trzy drzewka” ( w sensie, że spróbuję w biegu minąć trzy drzewka ) – czasem udaje się więcej, czasem mniej. Nie słucham już Grześka tylko cichutko sobie nucę jak mantrę krótki fragment tekstu: „mam już dość udręki tej, mocy we mnie coraz mniej” i tak w końcu docieramy na Chełmiec. Lipa się drze: „teraz tylko z górki! Dawaj! Złamiemy 4:30”. A dupa, nie złamiemy, nie mam siły. Wyciągam z plecaka red bulla – Grzesiek wie, że boli mnie brzuch i pyta „co ty robisz?” – ja tylko „wóz albo przewóz, nie ma co kalkulować”. Grzesiek „to pij szybko i lecimy!”. Wypijam, nie mogę znaleźć śmietnika, więc pakuję puszkę do plecaka i zaczynamy zbieg. I tu zaczyna się moja gehenna – o ile po minucie zaczynam czuć power, to każdy krok powoduje okrutny ból w brzuchu. Niby mogę biec, a nie mogę – trudno to nazwać biegiem, raczej szybki marsz. Co chwilę się potykam niczym pijany, walę nogą w jakiś kamień i czuję, że coś sobie rozwaliłem, ale brzuch i tak „wygrywa”. Grzesiek co chwila się wydziera „dawaj, jeszcze 3 km” – w końcu mówię, żeby mnie zostawił i cisnął do mety, przecież jakoś dotrę. Lipa: „nie, mieliśmy przebiec razem, to przebiegniemy razem, dasz radę”. I tak co jakiś czas pogania. W końcu mówię, żeby się odwalił… Znaczy, żeby dał mi spokój 😉 Żeby mnie zostawił i żeby się do mnie nie odzywał. Mam dość udręki tej, te parę kilometrów do mety zdaje się nie mieć końca. Nagle słyszę „pik”, Grzesiek mówi „czterdzieści kilometrów”, sprawdzam zegarek: 4:20:30 ( dyszka w 1:14:35 ).

Dzieje się coś dziwnego – znowu mam siłę, brzuch boli jakby mniej i biegnę. Może nie jakoś szybko, ale tempo przyzwoite. Docieramy do ostatniego, króciutkiego podejścia – ten kawałek idziemy, potem znowu bieg. Zaraz będzie stadion. Uda się! J Jeszcze kawałeczek. Słyszę „pik” – Lipa mówi „czterdzieści dwa”. Uśmiecham się. Ale minutę później: NOSZ…..MAĆCOTOMABYĆ?!! Podejście? Tego nie było w zeszłym roku! „Lipa, pamiętasz to podejście, bo ja nie?”, „Eeeee, no nic takiego sobie nie przypominam!” Idziemy pod górkę, idziemy. Z przodu nikogo, za nami nikogo, oznaczenia trasy są, więc wszystko ok, tylko gdzie jest do cholery ta meta? W końcu po paru chwilach między drzewami widać stadion. Dobiegamy do mety – widzę na zegarze „4:38” i jakieś sekundy. Unoszę ręce w górę i mijamy metę – uśmiechnięta pani pyta: „medalik, czy biegniemy dalej”. No raczej, że medalik! Przybijamy sobie z Lipą piątki, on od razu wyciąga telefon, ja idę do bufetu. Chyba wyglądałem dość marnie, bo kolejna uśmiechnięta pani pyta, czy chciałbym coś zjeść, bądź się napić i po chwili dostaję pyszną kawkę. Idę pod tablicę wyników i nie mogę uwierzyć w to co widzę: „22. RECZUCH Andrzej 4:38:24, 10. M-30”. Drę się do samego siebie „tak jest!”. Lipa rozmawia przez telefon, a ja krzyczę do niego: „Masakra! Wynik ponad stan! Super! Dzięki za holowanie!”, a on na to: „widzisz, a już mnie wyzywałeś” … No cóż Kolego – miałeś rację, żeś mnie tak przeczołgał. Mogłeś powalczyć o podium, a wolałeś podciągnąć mój wynik – WIELKIE DZIĘKI.

Lipa dostał w pełni zasłużoną nagrodę za swój trud – okazało się, że wygrał kategorię „Student”, więc został w Boguszowie. A mnie czekała w drodze powrotnej miła niespodzianka – jak już sprzęt w samochodzie złapał Rock Radio, to trafiłem akurat na ten fragment, jeden z ulubionych: „Gdy ty nie uwierzysz w siebie, nikt nie będzie wierzył, poczuj w sobie dziką moc.” Przypadek? 😀