Maraton Karkonoski – relacja

Kochamy biegać we Wrocławiu

Maraton Karkonoski – relacja

4 sierpnia 2015 Relacja 0

Sobota, pierwszy sierpnia, godzina siódma rano. Stoję na stacji benzynowej koło Jeleniej Góry, wcinam bułkę z szynką i patrzę na Karkonosze. Mam piękny widok na kawałek od Śnieżki na Słonecznik. I pięknie widać, że to niezły kawał drogi do pokonania. A to ledwie niewielki fragment trasy, z którą przyjdzie mi się zmierzyć. Z jednej strony ręce trochę opadają, no bo znowu będzie zajezdnia i zastanawiam się po co było zapisywać się na ten bieg. Szczególnie, że forma nienajlepsza. Z drugiej – pogoda piękna, będą widoki; będzie trochę znajomych. Może będzie całkiem fajnie?

Teraz cofnę się o kilka dni – jakoś w okolicach poniedziałku, może wtorku zaczął mnie boleć brzuch. Przejrzałem dokładnie porady doktora google i rodzaj bólu nie pasował do proponowanych przez doktora schorzeń, a było w czym wybierać, wierzcie mi. Skoro internetowy lekarz nic nie wymyślił, to ja tym bardziej. Uznałem, że do „żywego” lekarza nie ma sensu iść, bo za kilka dni maraton – jeszcze mi odradzi bieganie i co będę robił na weekend? 😉 W środę poleciałem treningowo City Trail. Bolało, ale jakiegoś większego wpływu na bieg nie odczułem. W czwartek było gorzej – przetruchtałem z 10 km i brzuch bolał przy każdym kroku. W piątek kolejne pogorszenie. Bolało nawet przy spacerze, jakby co chwilę ktoś wbijał w brzuch konkretny kawał gwoździa. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy w ogóle jechać do tej Szklarskiej. No i nadeszła sobota. Obudziłem się o 4:40, wyszedłem na dwór, przebiegłem parę kroków – boli, ale jakby mniej. Tak więc szybko zrobiłem sobie śniadanie rasowego ultrasa ( tu zdradzę swój sekret: zjadłem 4 parówki z chlebkiem ), wskoczyłem w samochód i w drogę. 😉

W Szklarskiej Porębie byłem około 7:30. Odebrałem pakiet, zjadłem dwa ibupromy i jeszcze jedną kanapkę, sprawdziłem czy wszystko jest w plecaku ( w poprzednich latach bufety na trasie ponoć szału nie robiły ), powtórzyłem jakie czasy powinienem mieć na poszczególnych punktach, żeby ukończyć w 6h30 ( pierwotnie miałem plan 6h – no ale brzuch go zweryfikował ) i ruszyłem na start. Jeszcze chwila rozmowy ze znajomymi i poszły konie po betonie.

Moim zdaniem największa trudność Maratonu Karkonoskiego to pierwsze kilometry – cały czas pod górę, dobre 7-8 km. Jak już się przez nie przebrnie, to dalej nie jest źle. Jakaś godzina i byłem na górze, koło stacji nadawczej nad Śnieżnymi Kotłami. Gdzie się dało tam biegłem, ale jednak większość tego fragmentu trasy przemaszerowałem – nie było sensu się zarzynać. Pogoda zrobiła się wyśmienita – moim zdaniem koło 15 stopni, południowy wiatr przyjemnie chłodził, choć chwilami bywał dość mocny i uciążliwy. Pozwoliłem sobie na parę sekund koncentracji na widokach i dalej w drogę. Najpierw wąski i śliski fragment po kamieniach w dół, a potem krótkie podejście na Śmielec; potem znowu w dół i w górę ( Czeskie Kamienie ) i jeszcze raz to samo ( Śląskie Kamienie ). Wszystkie podejścia robię bardzo spokojnym marszem, zaś zbiegi dość szybko. Z Czeskich Kamieni mamy dość długi fragment w dół – tutaj zaczynam znowu odczuwać ból brzucha, ale staram się nie zwracać na to uwagi i lecę dalej. No i po niecałych dwóch godzinach docieram do bufetu przy Odrodzeniu – 1/3 trasy za mną, forma dość dobra. Kubek wody, garść rodzynek i w drogę. 🙂

Na krótkim podejściu robi się mały gadatliwy peletonik – najpierw zaczynam rozmowę z moim imiennikiem z Polkowic ( pozdrawiam! ), któremu opisuję z grubsza dalszy ciąg trasy. Z mej strony wglądało to tak: „no to teraz kawałek pod górkę, potem kawałeczek po równym, no i Dom Śląski, stamtąd króciutkie podejście na Śnieżkę i wracamy”, na co właśnie poznany Andrzej z entuzjazmem stwierdził: „tak to opisałeś, że mam wrażenie, że to już koniec biegu, super”. Najwyraźniej potrafię podnieść morale. 🙂 Jak nasza grupka się rozrosła to opowiedziałem jeszcze historyjkę jak to na upalnym Maratonie Gór Stołowych dotarłem do balii pod Pasterką i od razu zacząłem pić z niej wodę, a dopiero po chwili zorientowałem się, że w tej wodzie większość zawodników się myje ( pamiętacie fotkę z poprzedniej relacji? Nie pisałem o tym, no ale tak właśnie było – fotka do relacji dowodem ). Było trochę śmiechu, humor dodał sił, więc na wypłaszczeniu zacząłem dziarsko truchtać. Niestety humor szybko zepsuł mi Bartosz Gorczyca – ja tu mam jeszcze kawał drogi do półmetka, a tu lider już mnie mija i biegnie do mety, ehhh … Kolejne kilometry mimo wszystko zleciały szybko – koło Spalonej Strażnicy brzuch zaczął mocno boleć, więc wciągnąłem szybko dwa ibupromy, zresztą była pora na pierwszą colę. Rzeczona cola zaczęła działać koło Domu Śląskiego, więc podejście na Śnieżkę zrobiłem w 15 minut. Na szczycie dziki tłum, więc machnąłem tylko dwie fotki i lecę dalej.

Pierwsza część drogi powrotnej poszła w miarę szybko i bezproblemowo. Zaraz za Domem Śląskim minąłem Agnieszkę z BwW, wrzasnąłem tylko „za 20 minut będziesz na Śnieżce” i pobiegłem dalej ( pod górkę i nie było dostojnego spaceru, święto lasu! ). Jakiś kilometr przed ostatnim bufetem, a więc na początku zbiegu do Odrodzenia wypiłem drugą colę i po chwili czułem się naprawdę rewelacyjnie. W bufecie tradycyjny kubek wody, garść rodzynek i w drogę. Podejście na Śląskie Kamienie od tej strony jest dłuższe, ale pokonałem je dość szybko. I w tym miejscu, na szczycie wzniesienia, dopada mnie pierwszy konkretny kryzys – to są właśnie biegi górskie, można czuć się wyśmienicie, a po kilku minutach masz wrażenie, że nie dasz rady zrobić ani kroku więcej. Wyobraźcie sobie: kierowca walca drogowego próbuje wepchnąć swoją zepsutą maszynę na szczyt Gubałówki. W takim właśnie tempie przyszło mi pokonać kolejne metry, a było z górki! Te parę krótkich podejść, które jeszcze niedawno poleciałem z uśmiechem na twarzy, teraz było drogą przez mękę. W dodatku znowu zaczął boleć brzuch. No i jak to bywa w kryzysie – zacząłem robić nie to, co powinienem ( studenci pewnie znają temat, tak bywa przed sesją ). Zamiast choćby powoli, ale konsekwentnie iść, to co chwilę się zatrzymuję. A to trzeba zarzucić dwa ibupromy, a to wziąć łyczek wody, a to wysypać z buta kamyczki ( jak się okazało niewidzialne ). No ale jakoś docieram nad Śnieżne Kotły – stąd jest już tylko z górki. Rzut oka na Śnieżne Stawki, wypijam red bulla i humor od razu się poprawia, zaś kryzys mija. 😉

Drogę do Schroniska Pod Łabskim Szczytem pokonuję bardzo szybko, co chwilę kogoś wyprzedzam. Po śliskich kamieniach nie zbiega się łatwo, ale to jest akurat to, co lubię. Ostatni bufet – kubek wody i lecę dalej. I tak poleciałem może 200-300 metrów. I tyle mego rumakowania. Na tym chyba najłatwiejszym fragmencie trasy mam kolejny kryzys – zaczynają mnie łapać jakieś turboskurcze. Ostatnie kilometry to droga przez mękę – kawałek idę, kawałek podbiegam i tak w kółko. Teraz wszyscy wyprzedzają mnie. L Co chwilę się potykam, każdy krok boli, zaczyna kręcić mi się w głowie. Gdy w końcu widzę w oddali metę, to zaczynam biec i biegiem docieram do końca tej mordęgi. Nareszcie. Krzyczę „tak jest!”, unoszę ręce do góry. Ktoś mi wiesza medal. W tym czasie ktoś inny chyba podstępnie odłącza bateryjki, bo robię parę kroków w bok i padam twarzą na glebę. Czuję się wykończony, nie mam siły się ruszać. Jakaś wolontariuszka staje nade mną i pyta, czy wszystko ok. Myślę sobie, że chyba doskonale widać, że bardzo daleko od ok, ale oczywiście mówię, że wszystko w porządku, po prostu TROCHĘ się zmęczyłem. Niestety pani wolontariuszka nie doceniła mego poczucia humoru i polała mi wodę głową, potem jeszcze coś mówiła, że słabo wyglądam, ale jak tylko trochę doszedłem do siebie to jej uciekłem. J Odnalazłem znajomych ( niniejszym dziękuję za doping i przepraszam za brak entuzjazmu na mecie ) i w końcu padłem na trawkę, gdzie mogłem oddać się rozmyślaniom po co mi to było; gdzie miałem głowę jak dokonywałem płatności wpisowego za kolejny górski maraton, dlaczego odpowiedzią na pytanie o życie, wszechświat i całą resztę jest „42”. I jakim cudem osiągnąłem zakładany czas?

Aż się prosi żeby na koniec napisać jakieś podsumowanie-porównanie, bo właśnie ukończyłem dwa prawdopodobnie najpopularniejsze górskie maratony na Dolnym Śląsku ( mam na myśli Karkonoski i Maraton Gór Stołowych ). Cóż – jak dla mnie prawie wszystko przemawia za MGS, ale jednak Główny Grzbiet Karkonoszy ma niezaprzeczalny urok. Tak więc na zakończenie napiszę o czymś innym. Boli Cię brzuch, nie wiesz jak sobie z tym poradzić? Przebiegnij górski maraton! Jestem przykładem na doskonałe działanie tej terapii – jest dwa dni po biegu i po bólu brzucha ani śladu! Polecam, dr Andrzej Reczuch! 😉

 

Karkonoski0