Supermaraton Gór Stołowych – relacja

Tegoroczny Maraton Gór Stołowych zaczął się dla mnie już w piątek po południu. Miałem nocować u rodziny i zaraz po przyjeździe czekała mnie niespodzianka – siostra zrobiła mi wielką michę hummusu, więc mogłem już kilkanaście godzin przed startem ładować w siebie legalne ( no chyba, że humus z pomidorami jest zabroniony ) środki dopingujące. Tak więc wciągnąłem jakąś kosmiczną ilość jedzenia, do tego lampka wina, żeby poprawić i tak bardzo dobry nastrój i…. do łóżka. Rano znowu humus i pomidory, i do boju. Wróć – tu trochę mnie powstrzymała rodzona mama, która pouczyła mnie, że na biegową wycieczkę w góry bez kanapek się nie idzie ( serio, tak było! Poczułem się jak jakiś gimnazjalista ), więc musiałem zaczekać aż zrobi mi kanapki ( „bo co to za śniadanie? Parówki byś zjadł jak masz biegać, to pożywne!” ) i wtedy było właściwe wyruszenie do boju.
Z Karłowa – gdzie zostawiłem samochód – do biura zawodów były jakieś dwa kilometry, więc miałem okazję na mały, rozgrzewający spacerek. Żar lał się z nieba, więc już wtedy zacząłem mocno się zastanawiać czy plan pokonania tej trasy godzinę szybciej niż w zeszłym roku ( wtedy było 7h56min – plan na ten rok 6h50min ) się powiedzie. Póki co byłem jednak optymistą. Zacząłem szukać „mojej” ekipy, ale niestety bezskutecznie. Za to jak zwykle na biegach spotkałem chłopaków z MKB Semper Humilis ( oni są chyba wszędzie! ), trochę pogadaliśmy, pośmialiśmy się i już trzeba było startować.
Zacząłem mocniej niż w zeszłym roku – wrzuciłem sobie na słuchawki muzykę, która ułatwi mi trzymanie równego rytmu ( wszystko na 174 BPM ) i starałem się biec w miarę szybko, ale bez przesady. Pierwsze kilometry trasy, to w miarę szeroka dróżka, ale potem jest długi fragment, gdzie wyprzedzać się praktycznie nie da, więc lepiej od razu zająć dobre miejsce. Na tych początkowych kilometrach dość szybko dogoniła mnie Ania, która przyjechała na MGS razem z Agnieszką i Grześkiem z BwW. Kawałek pobiegliśmy razem – standardowo musiałem pozanudzać opowieściami o córce, więc szybko mi uciekła. 😀 Fragment do pierwszego bufetu minął bardzo szybko i tutaj miał miejsce kluczowy moment mej walki z trasą. Na bufecie zjawiłem się ponad 3 minuty później, niż zakładałem. Nie byłem jakoś bardzo zmęczony, ale i tak cały mokry – nie cierpię biegać w upale, a w sobotę był on mocno odczuwalny. Głos w głowie powiedział: „to nie jest ten dzień, jak będziesz dalej cisnął, to nie dotrzesz do mety”. A bardzo chciałem dotrzeć do mety. Więc szybko wymyśliłem sobie nową taktykę, czyli tryb diesel – powoli, ale konsekwentnie do przodu. Postanowiłem: biegnę TYLKO w miejscach ocienionych, z górki, lub po równym; poza tym – marsz. Jak po ostatnim bufecie będzie siła, to końcówkę pobiegnę.
Zgodnie z „nową” taktyką pokonywałem niezbyt szybko, ale w miarę bezboleśnie kolejne kilometry. Jedno w mym planie się nie zmieniło – miałem dość dobrze zaopatrzony plecak i korzystałem z własnego dobytku tak, jak to sobie wymyśliłem na długo przed startem ( może komuś się przyda opis mej taktyki, więc będzie dość szczegółowo ). Czyli: przed podejściem na drugi bufet puszka coli. Dzięki temu na bufecie byłem krótką chwilę – szybko zjadłem dwa kawałki arbuza i w drogę. W tym momencie zaczynał się fragment trasy po rozgrzanym asfalcie w słońcu ( marsz ), ale po jakimś kilometrze było więcej cienia, a potem zbieg po szutrowej dróżce. Cola zaczęła działać, więc leciałem w miarę szybko. Niestety po paru kilometrach kolejne, niezbyt wymagające podejście – i znowu marsz; około 25 km droga trochę się wyrównała – tu dopadł mnie Sylwek z Semper Humilis i kawałek potruchtałem z nim. Kilometr przed trzecim bufetem trasa wiodła w dół do Pasterki, ale w słońcu – konsekwentnie trzymałem się „nowej” taktyki, czyli marsz. I tak w niecałe 4 godziny osiągnąłem półmetek ( a nawet więcej – 28 km ).
Na trzeciem bufecie straciłem dużo czasu – była balia z wodą, więc wylałem na siebie trzy wiadra i nie wiem po co jeszcze trochę się tą wodą pochlapałem. Znowu dwa kawałki arbuza + dwa żelki i w drogę, przez rozgrzane łąki – tutaj było całkiem niedaleko do „pętli Hercoga” – pierwsza jej połowa to wąski, stromy i bardzo kamienisty zbieg – tego nie mogłem przepuścić. Najpierw więc wypiłem 100 ml magnezu, potem poprawiłem puszką coli i ten fragment była petarda – w końcu wyprzedzałem ( szczególnie, że na mijance, która jest na początku zbiegu zauważyłem Anię – na oko miała więc już nade mną jakieś 30-40 minut przewagi; dobre tempo koleżanki też dodało skrzydeł ). Większość biegaczy schodziła mi z drogi, bo gnałem jakby to był pierwszy kilometr, a nie trzydziestyktóryś. W dodatku opróżnione puszki robiły mały koncert w mym plecaku. Niestety zbieg nie trwał długo, a potem było najcięższe podejście na trasie – tu znowu tryb diesel. O dziwo cały czas czułem się bardzo dobrze. No ale jak się przemierzyło większość trasy dostojnym spacerkiem, to chyba nie powinno się być specjalnie zmęczonym.
Na czwartym bufecie w końcu opróżniłem plecak ze wszystkich śmieci, szybko trzy kubki coli ( słusznie założyłem, że na tym punkcie cola będzie – tak też było w 2014 ), dwa kawałki arbuza, dwa żelki, uzupełniłem butelkę z wodą i dalej jazda. Tutaj mój ulubiony fragment trasy – fajne podłoże, bo spory fragment prowadzi przez łąki; w dodatku z górki – aż się prosi, żeby szybko pobiec. Ale z drugiej strony piękne widoki i to straszliwe słońce – także z mej strony nadal spacerek; dopiero jak dotarłem do cienia, to zacząłem biec. I tak dotarłem na mniej-więcej 40 km, do Ostrej Góry. Tutaj pod koniec miejscowości zasiadłem sobie w zacienionym miejscu w rowie i zrobiłem mały piknik – kanapki od mamy, woda, jakaś spokojna elektronika na słuchawkach i dobre 15 minut postoju ( uznałem, że żadna różnica czy będę na miejscu 219, czy na 342 ). Niestety na koniec chciałem wysypać jakieś kamyczki z buta i próba ściągnięcia tegoż buta skończyła się straszliwym skurczem – po minucie odpuściłem i powoli ruszyłem w kierunku Błędnych Skał.
Na ostatni bufet dotarłem po niecałych siedmiu godzinach – wiedziałem, że na metę dotrę bez konieczności walki z limitem, więc nie spiesząc się wypiłem dwa kubki wody i pomaszerowałem dalej – na ten końcowy fragment miałem siłę, słońce już tak nie grzało, więc dało się biec, ale zaczęły mnie regularnie łapać skurcze obu nóg. Także nadal maszerowałem ( znowu! ). Jakieś 4-5 km przed metą skorzystałem z ostatniego elementu własnego wyposażenia – czyli wypiłem red bulla. Od razu przybyło sił, w głowie pojawiła się myśl: „zaraz koniec, znowu się udało”. Przedostatni kilometr po asfalcie pokonałem szybkim marszem, z wielkim uśmiechem na twarzy. Tuż przed schodami na Szczeliniec kolejne spotkanie z chłopakami z Semper Humilis, którzy już schodzili ze szczytu, chwila rozmowy i ruszam dalej. Tuż przed schodkami jeszcze zmieniam muzykę na konkretną metalową rzeźnię i jadę z tym z koksem.
Wiele razy wchodziłem na Szczeliniec, ale tak szybko nigdy. Cały dzień zamulania, to na koniec miałem dużo siły i sporą część tego ostatniego fragmentu trasy przebiegłem, chociaż skurcze cały czas łapały. Pokonanie tych znienawidzonych schodków zajęło mi tym razem ledwie 6 minut z sekundami. Także chwila moment i jestem na mecie, i drę się „tak jest!”. Dostałem medal i nawet nie skorzystałem z wodopoju ( jakoś nie czułem potrzeby ), tylko od razu poszedłem sprawdzić wyniki znajomych. Grzesiek – 19 open, czwarty w kategorii, wow! Ania – 70 open, trzecie w kategorii, podwójne wow!! Tylko naszej ultra-debiutantki, Agnieszki nie ma na mecie. Trochę się o nią obawiałem, bo już na mecie usłyszałem, że około setka zawodników zeszła z trasy. Pomyślałem, że z limitem też sporo ludzi może mieć problem, bo przykładowo ja pokonałem trasę 20 minut wolniej, niż w 2014, a zająłem wyższe miejsce! Ale po trzydziestu minutach, gdy właśnie siadałem z piwkiem na kamieniu pod schroniskiem i Aga wpadła na metę – pomimo wielu kryzysów dotarła w limicie ( i miała jedynie siłę, by powiedzieć, że mnie nienawidzi za to, iż namówiłem ją na ten start ).
Tak na koniec – z czystym sumieniem mogę polecić ten bieg, bo pokonanie trasy, nawet tak treningowo jak ja, daje dużo satysfakcji. Niby nie ma jakichś straszliwych przewyższeń, ale i tak jest ona bardzo wymagająca i trudna technicznie. Organizacja podobnie jak w zeszłym roku super, bardzo mili wolontariusze, oznaczenie trasy super; no może na bufetach brakowało mi trochę jakichś bułek, ale i tak było bardzo dobrze ( inna sprawa, że niespecjalnie z tego wyboru na bufetach korzystałem ). Także obawiam się, że w przyszłym roku zapisy skończą się szybciej niż w tym – a trwały one tylko 8 minut. Ja w każdym razie mam zamiar znowu zawitać do Pasterki 😉
Ostatnie komentarze