Ruszył Runner’s World Super Bieg
Ostatni raz startowałem w ulicznej dyszce prawie dwa lata temu. Od tamtego czasu byłem nastawiony głównie na góry i dystanse od półmaratonu w górę. W tym roku postanowiłem coś zmienić i trzymać się koncepcji pod tytułem: mniej startów ( póki co nie wychodzi, ale od czerwca luzuję ) i mniej kilometrów ( udaje się! ). Tylko góry pozostają bez zmian, ale uznałem, że w ramach urozmaicenia uliczny start nie zaszkodzi, szczególnie, że blisko domu. 😉 Poza tym cykl Superbieg, to w większości właśnie góry – w tym dwa razy „moje” Sowie. Nie ma innej opcji – przynajmniej rodzinną Bielawę muszę zaliczyć. 😉 Start w inauguracji miał dać odpowiedź na dwa pytania: raz – czy w ogóle jestem w stanie powalczyć o cokolwiek w klasyfikacji generalnej cyklu – w kategoriach wiekowych ma być nagradzana pierwsza dziesiątka! Dwa – czy w ogóle warto na te imprezy uderzać, bo z organizacją, to różnie bywa …
Nadszedł dzień zawodów – pogoda prawie idealna, jeśli chodzi o temperaturę; za to czuć było dość mocne podmuchy wiatru, a to już niespecjalnie mnie cieszyło, bo na trasie czekało sporo otwartych przestrzeni. Zajeżdżamy do Miękinii i pierwsze co rzuca mi się w oczy to duża ilość miejsc parkingowych dla uczestników. Dzień wcześniej odbywał się tu Bike Maraton również organizowany przez Grabek Promotion i grzechem by było nie wykorzystać przygotowanej infrastruktury. No i tu muszę przyznać, że nie tylko parkingi, ale chyba wszystko wyglądało na medal ( przynajmniej ja żadnych wpadek nie zauważyłem ). Wpisowe najniższe nie było, więc miałem pewne oczekiwania co do organizacji i cóż – ciężko coś chwalić, gdy wszystko jest tak, jak powinno być. Znaczy – zawodowo zorganizowana impreza na której biegacz może skoncentrować się na bieganiu.
Kawka wypita – można uderzać na start. Tutaj się przyznam, że w sobotni wieczór pozwoliłem sobie na parę piwek i to o parę za dużo. Tak więc plan – dość mocno, ale bez przesady. Do tej pory moja najszybsza dyszka skończyła się czasem 44:54. Forma niby lepsza, ale te piwka i poranny ból głowy … Uhhh … :-/ Dość powiedzieć, że z czasu w okolicy 45 minut bym był w pełni usatysfakcjonowany. Przed startem w zasadzie się nie rozgrzewałem ( bo po co, skoro nie będę leciał do porzygu ), tylko robiłem fotki półmaratończykom, którzy startowali 10 minut przed nami. Półmaratończyków było na oko z dwustu, więc jak na tak ogarniętą imprezę, gdzie trasa połówki jest atestowana i prawdopodobnie szybka ( bo płasko ) – baaaaardzo kameralnie. Dyszka to w ogóle jeszcze mniej ludzi – ustawiłem się w trzecim, może czwartym rzędzie, odliczanie i lecimy.
Nie minęła minuta, dwie, a cały mój przedbiegowy plan poszedł w łeb – na początku leciało się fajnie, z wiatrem; w dodatku tuż przede mną biegł najpierw jeden, a potem drugi chyba-czterdziestolatek ( na mecie się okazało, że nie pomyliłem się w swej ocenie ), więc moja kategoria, to gonię. Po dwóch kilometrach wiedziałem, że jest za szybko. I to dużo za szybko. I że zdechnę po drodze, no nie ma innej opcji. Ale jak głupek dalej leciałem kompletnie bez sensu na maksa. Po czwartym kilometrze było mi już słabo, ale cisnę dalej. Kawałek za piątym kilometrem był punkt nawadniania, na którym musiałem się zatrzymać, spokojnie napić i polać wodą, bo byłem już ledwie żywy. Chwila moment i lecę dalej. Od tablicy „6 km” zaczęło się zwalnianie. Grupka za którą biegłem zaczęła coraz bardziej się oddalać, ale jak się odwróciłem to za mną dłuuuugo nikogo. Więc biegnę już dużo wolniej dalej i cały czas myślę coś w stylu: „nigdy więcej browarów przed szybkim startem”. Jakieś 1,5 km do mety zaczyna się takie turbo zdychanie, w dodatku biegnę pod wiatr i zaczynam się bać, że przejdę do marszu. W głowie zaczynam powtarzać sobie pozytywy, że jestem chyba dość wysoko, że chyba te 45 minut to na spokojnie złamię, wreszcie, że super pogoda i takie tam. Wyprzedza mnie jakiś chłopak, potem jakaś dziewczyna – oboje z taką szybkością, że nawet nie próbuję się utrzymać za nimi. Ostatnie paręset metrów – odwracam się i widzę, że dogania mnie mała grupka zawodników. Przyspieszam, ale już zaczyna mnie wyprzedzać kolejny zawodnik. No nie w takim momencie, nie tuż przed metą! Jakimś ostatnim wysiłkiem woli zmuszam się do sprintu i udaje mi się utrzymać zajmowane miejsce do końca. Dostaję medal, patrzę na zegarek i oczom nie wierzę: 43:08, WOW! W oficjalnych wynikach brutto sekunda mniej, netto 43:01. Miejsce 25 open, 5 w kategorii. WOW po raz drugi.
Po biegu planowałem od razu zgarnąć z samochodu aparat i porobić trochę zdjęć, ale dużo mnie ten start kosztował i dość długo dochodziłem do siebie ( aczkolwiek fotki w końcu porobiłem ). Pierwsze przemyślenia były pod hasłem – super wynik, super impreza, trzeba cisnąć dalej. I teraz z perspektywy czasu oceniam ten bieg podobnie: jak na mnie czas rewelacja, zajęte miejsce tak samo. A dodatkowo sama organizacja – jak pisałem – na wysokim poziomie. Nawet takie mało istotne dla mnie gadżety jak medal, czy koszulka – bardzo fajne. Nie ma więc innej opcji: skoro się spodobało i w dodatku można o coś powalczyć, to trzeba kuć żelazo póki gorące. 😉 Także już jestem zapisany i opłacony na trzeci bieg cyklu, czyli Polanicę, prawie na pewno dojdzie Bielawa i Ludwikowice ( bo to moje tereny ), więc coś tam w generalce kategorii wiekowej spróbuję powalczyć. Do klasyfikacji liczy się 5 najlepszych wyników ( trzeba zaliczyć przynajmniej 3 starty ), więc jeśli się zastanawiacie, to moim zdaniem warto; a „przegapienie” pierwszej imprezy na klasyfikacji końcowej nie powinno się odbić. Także mam nadzieję, że na kolejnych biegach cyklu frekwencja będzie większa, a same imprezy będą równie dobre ( a może i lepsze ), jak ta w Miękinii! Póki co jestem zdania, że Superbieg jest super. :-]
Zapraszamy do galerii zdjeć, którą udostępniliśmy na Facebooku!
Ostatnie komentarze