Kiedy nogi mówią nie…

Kochamy biegać we Wrocławiu

Kiedy nogi mówią nie…

17 czerwca 2014 Felieton 0

Wystartowali…

14 czerwca o godzinie 21.00 ze Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu rusza 5200 półmaratończyków. Niestety, nie wszyscy dotrwają do mety… Dla wielu z nich dystans dwudziestu jeden kilometrów okaże się morderczą walką, dla innych lekkim treningiem na luzie…

Od pierwszej chwili bieg zdominowali Kenijczycy, aż siedmiu z nich poszło do przodu „jak burza”, powiększając tym samym dystans między resztą startujących. Tuż przed nimi jedzie autem kamera, widać ich twarze, próbują się, sprawdzają siebie nawzajem… Będą toczyć tę walkę między sobą, walkę o zwycięstwo, ale też o nagrodę, o pieniądze – dla większości z nich duże pieniądze. Który wygra? Mijają kolejne kilometry, czas sprawdzania rywali dobiega końca, teraz albo nigdy! Ktoś z nich musi podjąć decyzję o zwiększeniu tempa, aby wygrać trzeba koniecznie wysunąć się na prowadzenie. Dwóch zdobywa się na ten krok, ruszają do przodu. Po dosłownie paru minutach pozostałych pięciu rywali znika z pola widzenia. Któryś z tej dwójki zgarnie dziś wszystkie laury… Mija kolejnych kilka minut, kiedy jeden z zawodników wyraźnie słabnie, teraz dzieli ich jakieś 12 sekund, wydaje się niewiele aby odrobić, jednak pierwszy wciąż trzyma wysokie tempo. Kamera dokładnie pokazuje jego sylwetkę, jest bardzo szczupły, a jego długie, czarne nogi poruszają się jakby od niechcenia. Na twarzy nie widać żadnego wysiłku… W tym, dla nas niewyobrażalnym sprincie, jest coś szalonego. Kiedy wpada w kolejne zakręty wyłania się idealnie jego profil. Teraz najlepiej widać jak duży zasięg mają jego kroki. Nogi pracują na najwyższych obrotach. A może nie? Może ciągle to żaden wysiłek?

Zostało mu jakieś 2 kilometry. Tak, to jest właśnie zwycięzca. Teraz już ma tę pewność, biegnie wyluzowany, wciąż nie widać wysiłku na jego twarzy…

Parę kilometrów za nim, w głowach setki biegaczy rozgrywa się walka o byt na trasie. Kiedy Kenijczyk wbiega na metę po nieco ponad godzinie, duża część zawodników nie jest nawet w połowie trasy. Dla niego ten bieg już się zakończył, po przekroczeniu linii mety zwalnia i lekkim krokiem kieruje się przed siebie. Nie pada na kolana, na jego ciele nie ma kropli potu, nie szuka rozpaczliwie wody, nie potrzebuje jej… Tam na trasie wciąż są ludzie, którzy przeżywają w sercach swoje dramaty, walczyć czy się poddać? Może trochę pomaszerować, dać sobie chwilę oddechu? Ale to nie może trwać w nieskończoność, w końcu trzeba będzie ruszyć znowu do przodu, przecież jest limit czasowy, w którym należy się zmieścić. Pot, zmęczenie, czasem łzy przeplatają się z potrzebą triumfu na mecie. Jedni prą do przodu ze wszystkich sił, inni zwalniają, para uchodzi z nich jak powietrze z balonu, nie ma już siły by biec dalej…

Na mecie kolejni zawodnicy kończą swoją walkę, przez dobrą godzinę wbiegają dziesiątkami. Niektórzy padają na twarz, próbują wyrównać oddech, a ciała innych pokryte są setkami kropli potu. Czasem wśród tłumu wbiegających, pojawia się wzrok, który mówi: „nigdy więcej”…

Zdecydowana większość zawodników łapie już pierwsze łyki wody, przyjmuje gratulacje od przyjaciół, niektórzy całują ziemię, ściskają medale… Ale tam za nimi wciąż jeszcze ostatnimi siłami walczy końcówka biegu, to właśnie są…. prawdziwi zwycięzcy…

Ostatni wpadający na metę pojawiają się tuż przed upływem trzech godzin. Trzech godzin morderczej walki ze swoją słabością, dwóch godzin walki z rozsądkiem, który mówi „zejdź z trasy”, godziny walki z nogami, które odmawiają współpracy…

Tak, to już finisz, do mety zaledwie kilka metrów, widać już twarze najbliższych, słychać brawa i okrzyki radości. Tak, to już koniec, koniec bólu, teraz można upaść na ziemię i delektować się każdą chwilą bezruchu…

Niektórzy spytają: po co? Po co podejmować trud takiego dystansu nie mając pewności, że da się radę w 100%? Po co narażać się na ból, kontuzje i stres, po co brać udział w czymś, kiedy wie się na pewno, że jedyną nagrodą będzie medal i euforia na mecie? Nasuwa się tylko jedna odpowiedź: dla poczucia zwycięstwa… nie nad światem, nie nad innymi lecz nad samym sobą…