Dziesiątka Artemisu

Jak już czytelnicy ( o ile poza mną są jacyś ) mych relacji zauważyli – lubię biegi kameralne, najlepiej o pietruszkę. Najczęściej na takowe można trafić w małych miejscowościach, ale zdarzają się tego typu imprezy w miastach dużych, jak Wrocław. Nawet na dość popularnych trasach biegowych, jak ta w Lesie Osobowickim. Tego typu zawody to jubileuszowa, dziesiąta edycja 10 ( Dziesiątki? Dychy? ) Artemisu, w której miałem niewątpliwą przyjemność wystartować kilka dni temu.
Na imprezę organizowaną przez KS Artemis trafiłem pierwszy raz dość przypadkowo dwa lata temu. Podobało się, bo z jednej strony było paru niezłych zawodników, którzy wykręcili całkiem niezłe czasy, a z drugiej widać było, że większość traktuje te zawody bardziej jak okazję do spotkania się ze znajomymi przy ognisku, a że przed ognichem można się trochę pościgać ( bądź po prostu przetruchtać te 10 km ) to tym lepiej. Nie inaczej było i w tym roku – przed startem widziałem, że ludzie raczej stoją w grupkach i rozmawiają, bądź korzystają z okazji by postrzelać do tarczy, a mało kto rozgrzewa się w pojedynkę. Jak już nadchodziła godzina rozpoczęcia biegu to uczestnicy przemieszczali się w kierunku linii startu raczej niespiesznie, nadal rozmawiając i aż dziwne, że sam bieg rozpoczął się o planowanej godzinie. 😉
Trasa biegu to 3 pętle po Lesie Osobowickim mierzące około 3300 metrów, plus do ostatniego okrążenia dodany kawałek po boisku, aby wyszło równe 10 km. Pogoda do biegania była idealna, więc zaplanowałem mocny start treningowy, tak na 90-95% mocy, żeby osiągnąć wynik w okolicach 45 minut. Parę sekund przed startem spotkałem kolegę Marcina, z którym biegłem przez pierwszych kilka minut. Po jakimś kilometrze uświadomił mi, że biegnę trochę szybciej niż planowałem, więc lekko zwolniłem i takim dość równym tempem, bez przesadnego zaginania się, przebiegłem cały dystans. Jedynie jakieś pół kilometra przed metą lekko przyspieszyłem, widząc dość blisko przed sobą jednego zawodnika. Jeszcze na boisku sprint ( zawodnik którego goniłem został wyprzedzony ) i wpadam na metę na miejscu 17 OPEN, z czasem 44:02. Komfortowe tempo i wyszło szybciej niż zakładałem – super! I jak tu nie mieć dobrego humoru na mecie?
Po biegu dostałem wodę i jakiś napój. Nie jak to zwykle bywa na biegach, że napój w jakiejś małej, poręcznej buteleczce, o nie. Tutaj było z grubej rury – jedno i drugie po półtora litra. Posiłek regeneracyjny to grochówka. Spieszyło mi się bardzo, bo miałem odebrać dziecko, no ale grochówki nie mogłem sobie odmówić. Szczególnie, że władowano mi do zupki dwie konkretne kiełby. Swoją drogą – spróbujcie pokroić plastikową łyżką taką solidną kiełbę. Pewnie śmiesznie wyglądało jak próbowałem to jakoś sensownie konsumować przy użyciu dostępnych sztućców. 😉 Jedyny minus całej imprezy, a przynajmniej jedyny, który dostrzegłem – w wynikach mam nie swój czas, nie swój numer i nie swoje miejsce – najwyraźniej zamieniono moje miejsce z miejscem zawodnika przede mną. O złote kalesony się nie ścigałem, więc jakoś przeżyję, że w wynikach jestem wyżej, niż powinienem być. 😀
Podsumowując – fajna impreza, chyba ( obym się mylił ) z gatunku takich na wymarciu. Widać, że rywalizacja nie jest tutaj na pierwszym planie – chodzi głównie o aktywne spędzenie czasu w gronie koleżanek i kolegów z tras biegowych. Aż dziwne, że frekwencja była tak mała ( w biegu głównym wystartowały 73 osoby ), bo wpisowe niskie, a termin fajny ( późne, środowe popołudnie, tuż przed długim weekendem ). Może brak wypasionego pakietu startowego zniechęcił potencjalnych uczestników? Ci którzy wystartowali na pewno nie żałują swej decyzji.
Ostatnie komentarze